Zarastanie

Monopol

05.12.2025 - 07.02.2026
Screenshot 2025-12-01 at 18.53.01


Zarastanie / Michał Łuczak, Rafał Wilk
Notatki o przyrodzie niewidzialnej


Milczenie nie jest w przyrodzie stanem wyjątkowym. Większość procesów, które podtrzymują przejście od materii nieożywionej do życia, przebiega bezgłośnie: fotosynteza w tkankach liścia, ruchy wód gruntowych, nocna migracja zwierząt wzdłuż niedostępnych gęstwin, powolne zarastanie porzuconych skarp i nieużytków. Wciąż się to dzieje, jeśli tylko ma szansę zaistnieć. Z perspektywy istnienia życia cisza nie oznacza braku zdarzeń, lecz jedynie brak odbiorcy, który natychmiast przełożyłby te zdarzenia na własny język. Milczenie to margines, w którym powstawanie i zanikanie form odbywa się bez pośrednictwa opowieści. Tam, gdzie człowiek jest nieobecny – fizycznie lub percepcyjnie – procesy ekologiczne wciąż zachowują swój własny rytm: dobowy, sezonowy, sukcesyjny. Rytm długości nocy, wilgoci unoszącej się nad wodą, ciepła ukrytego w glebie, podmuchów wiatru przechodzącego przez źdźbła. W tle naszych działań nieustannie rozgrywa się to, co można by nazwać przyrodą niewidzialną: nie dlatego, że ukrytą, ale dlatego, że nie skierowaną do nas.


Ale jest w tym pewien paradoks. Próba uchwycenia tego, co dzieje się poza nami, zawsze pozostaje ludzką próbą. Widzimy to, co pada na siatkówkę, co rejestruje matryca, co odbija się w wodzie. Światło łamane w parze wodnej nad bagnem, geometria badyli wychylających się z wody, szczotki pędów – wszystko to trafia do nas jako obraz, a  przecież przedtem i zawsze trwa jako rzecz sama w sobie, niezależnie. Nieoznaczoność tego, co rośnie bez naszego uczestnictwa, nie jest problemem do rozwiązania. Jest sposobem istnienia – wielość form współistniejących bez porządku, bez nazwy, bez hierarchii.


Prace Michała Łuczaka i Rafała Wilka prowadzą właśnie tam – do miejsc, gdzie patrzenie wymaga zgody na to, że nie wszystko da się objąć, nazwać, zrozumieć.


Nad Wisłą nocą, kiedy ludzkie oko przestaje działać, nie ma romantycznej dzikości. Jest chaos cofającej się wody, rozmazujący granice między tym, co powietrza, a tym, co już osadza się na ziemi. Są też zwierzęta. Nie pozują, nie reprezentują niczego poza sobą. Ujawniają się, gdy w tle światła miasta odbijają się w wodzie, a w mroku linia zabudowy staje się ledwo widoczna. To nie przyroda oddzielona od człowieka – to przyroda, która funkcjonuje obok, w szczelinie między dniem a nocą, między tym, co kontrolowane, a tym, co samo się dzieje, bo działo się przecież zawsze.
Jest tam gęstwina gałęzi – suche, splątane, tworzące nieczytelny rysunek na tle mroku. Przed gałęziami mrok i za nimi mrok.
W bagnach, w zaroślach przy wodzie, na krawędziach, gdzie ziemia staje się błotem, a błoto wodą, jest inna jakość ciszy – nie z nieobecności, ale z przytłaczającej obecności.


Patrzę na te miejsca jak ktoś, kto wszedł w sam środek i nie wie, gdzie postawić stopę, bo każda powierzchnia jest żywa. Brak horyzontu, brak nieba, brak punktu odniesienia. Tu wszystko rośnie z intensywnością, która przekracza nasze możliwości objęcia obrazu myślą. Każda łodyga ma swoją geometrię – są pędy ostre, kolczaste, wyprostowane; są źdźbła sprężyste, ugięte pod własnym ciężarem; są gałęzie, które wyrastają w sploty tak gęste, że tworzą nierozwiązywalne supły.


Światło pada na te formy i nie porządkuje ich. Pada na mokrą glinę i odbija się w rozbłyskach. Łamie się w drobinkach świateł połyskujących w parze wodnej, unoszącej się nad mokradłem – w mgle, stanie niemal pośrednim między wodą a powietrzem. Pada bocznie na łodygi i wydobywa ich kolor i charakter – ciemnozielone ugięcia, w których widać, jak bardzo są przepełnione sokiem, metabolizmem, życiem w jego najbardziej podstawowej, nieestetycznej formie. Są one w rysunkach utrwalonego lata, kiedy w rozproszonych światłach, przesączone wodą, budowały swoje źdźbła, wypełniały materią liście, układały w glebie w wielokrotnych podziałach drobne korzenie. Niebo wchodzi do wody, ale nie jako odbicie, raczej jako strefa, która nakłada się na to, co w głębi. Gleba zatopiona w wodzie, chmury nad wodą, powietrze nasycone wilgocią – wszystko to współistnieje w jednym obrazie, bez podziału na warstwy.


Rośliny nie stoją w spokojnym szeregu. Każda rośnie w swoją stronę, szukając światła i przestrzeni. Pędy krzyżują się, zachodzą na siebie, podpierając albo dławiąc nawzajem. Są baldachy suchych kwiatostanów – szkielety dawnego kwitnienia. Są kępy trawy tak gęste, że światło nie przenika do środka, tylko ślizga się po zewnętrznych źdźbłach. To, co widzę, nie daje się uchwycić jednym gestem. Jest tu szaleństwo wielości – form, które nie proszą o nazwę, lecz kłębią się jedno obok drugiego, jedno na drugim, w permanentnym stanie wzrostu i rozkładu jednocześnie.
Korzenie wrastają w glebę. Woda przenika przez warstwy torfu. Zwierzęta nocne wyłażą z własnych nor. Z wolna osad opada na dno. Ugina się łodyga pod ciężarem tężejącej wilgoci. Wszystko to dzieje się bez przerwy – niedaleko stąd, już zaraz, kiedy zgasną światła galerii i zamkną się drzwi na klucz.


Urszula Zajączkowska

Monopol

Marszałkowska 34/50

Warszawa

00-552

poniedziałek
Zamknięte
wtorek
12:00 - 19:00
środa
12:00 - 19:00
czwartek
12:00 - 19:00
piątek
12:00 - 19:00
sobota
12:00 - 16:00
niedziela
Zamknięte

Wydarzenia